Okazało się, że nie tylko nie można wwozić do Chile warzyw i mięsa ale i owoców. Tak więc na te owoce mam kupę papierów, bo tutejsi celnicy są skrupulatni, a - jak się dowiedziałam - tę pierwszą wpadkę wybaczono mi, bo musiałabym wyskoczyć z 200 dolców, więc luuuz. Pośmiałam się z celnikami i na koniec podaliśmy sobie ręce. Adios!
Punta Arenas... Niby takie śnięte miasteczko. Niby tylko ok, ale to pozory. Dlaczego?
Bo znowu poszczęściło mi się z hostelem. Przez net znalazłam Hospendaje Independencia. Prowadzony jest przez Eduardo. Ten facet to chodząca instytucja. Sam ogarnia hostel, pranie, sprzątanie, przygotowuje wypasione śniadania, doradzi która agencja turystyczna ma najtańszą wycieczkę na Isla Magdalena (Turismo Comapa, 25 tys CLP)
Bo fajnie przespacerować się wzdłuż nabrzeża
Bo bardzo sympatycznie spędziłam wieczór z poznaną w autobusie polsko-angielską parą
Z Gene i jej bratem oraz z kumplami Eduarda poszłam na chilijską dyskotekę, pierwszy raz w życiu tańczyłam marengę czy salsę do czwartej rano. Klub La Barra...
Jest GIT!!! A na deser rejs na wyspę Magdalene. Pingwiny są niesamowite! Tylko metr albo i mniej od mnie.
Mandarynki mogły być najdroższe na świecie, ale pingwiny super, no i salsa, powodzenia:):):)MAM
OdpowiedzUsuń