9-11 czerwca.
Droga zaczyna się coraz bardziej dłużyć. Asfaltu oczywiście nie ma już od stolicy, więc nasze pośladki obite są z każdej strony i już nie wiadomo jak się ułożyć. Mimo kapcia łapanego średnio 1.5 na dzień, którego nasz kierowca potrafi wymienić w zawrotnym tempie, posuwamy się wciąż naprzód. Praktyka czyni mistrza. Iszka potrafi wyczarować wspaniały obiad z niczego w szczerym polu. Dobre jedzenie, ciepła kawa i jabłkowa herbata wspaniale podtrzymują morale ekipy.
W końcu jesteśmy na miejscu. Jezioro jest wciąż oblodzone. Szybko wskakujemy do nowiuśkiego geru i rozpalamy piec do czerwoności.
Rano zaraz po śniadaniu zapoznajemy się w parę minut z obsługą koników i ruszamy brzegiem jeziora. Jest pięknie! Rżeniu koni wtóruje nieustający odgłos trzaskającego lodu. Mimo chłodnego wiatru od
jeziora słońce grzeje niemiłosiernie. Magda po paru godzinach w końcu przyzwyczaja się do swego siwka, zwłaszcza że siwek chodzi swoimi drogami. Ja z Bartkiem wciąż wybiegamy przed grupę. I choć moje białe porsche prowadzi się wyśmienicie, to bardzo niechętnie wchodzi w galop. Bartek jest w swoim żywiole. Nasi przewodnicy są bardzo mili i chętni do pomocy. Dojeżdżamy do chatki rangersów głęboko w lesie, która wygląda jak tipi. Niedaleko wylegują się renifery. Możliwość zrobienia zdjęcia 3 000 tugrików. Po kolacji wraz z parą Nowozelandczyków i Węgrów dostaję kurs picia wódki po mongolsku. Wódka oczywiście mongolska - Czingis górą!
Rano zaraz po śniadaniu zapoznajemy się w parę minut z obsługą koników i ruszamy brzegiem jeziora. Jest pięknie! Rżeniu koni wtóruje nieustający odgłos trzaskającego lodu. Mimo chłodnego wiatru od
Po powrocie do geru okazuje się, że obdarowano nas kołdrami. Bartek do późna pilnuje ognia.
Ale było cieplutko!
W nocy Jezioro uwolniło się od lodu, który zniknął prawie w jednej chwili.
Ale było cieplutko!
W nocy Jezioro uwolniło się od lodu, który zniknął prawie w jednej chwili.
Ostatni dzień w przepięknej scenerii. Każdy poszedł w swoja stronę oddawać się kontemplacji i tak nas zlało mniej lub bardziej. Najbardziej zmokłam ja, aczkolwiek do geru wróciłam już sucha. Przynajmniej ciuchy się uprały :P I muszę przyznać, że człowiek czuje się trochę nieswojo stojąc na końcu ponad kilometrowej długości i półtorametrowej szerokości mierzei mając jezioro po prawej, po lewej i jeszcze wodę lecącą z góry.
Rano jeszcze chwila zadumy z ciepłą kawą w ręku i jedziemy dalej. Teraz kierunek południe.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz